poniedziałek, 22 grudnia 2014
PUŁAPKA
niedziela, 14 grudnia 2014
Szary człowiek
Boston, 2002
Ten naród jest martwy
idzie do urn wyborczych
jak
na ubój rytualny.
Dlaczego
gnijecie w waszych wyrach?
Obudźcie
się!
Jutro
będzie za późno,
partyjna
hołota tylko czeka
na
wasze zaśnięcie.
Bronek,
Donald, Jarek,
Leszek,
Janusz jeden czy drugi,
ich
chłopcy na posyłki,
cała
armia tych chłoptasiów,
chcą
was omotać,
wpuścić
w kanał,
na
mielizny i zamglone rafy.
Uwaga!
Miny na drodze!
Dobierają
się do was!
Łapią
was za... ha ha ha!
Nie
czujecie? Nie boli?
Zrobili
wam dobrze?
Jesteście
załatwieni!
Adieu!
piątek, 28 listopada 2014
piątek, 6 czerwca 2014
Tylko cumulusy, Stachu...
Stachu, niezły artycha z tego rytownika, wycyzelował cię jak brata bliźniaka, na odległość rozszyfrowałem twoją wyszczerbioną zmarchami gębę. Nawet gdybyś stanął solo, bez krypy - i tak załapałbym od razu, kto tam sterczy i filuje na Wisłok; typa, jak ty, nie da się i nie chce wykasować z czachy...
Wpadłem, żeby pogadać. Jak kiedyś, jak
wtedy, gdy z kumplami urywałem się w Olszynki, nad rzekę, a napędzana przez
ciebie grabami łajba na linie zabierała nas na drugą stronę, do kamyczkowych Sopotów Drabinianki.
Zgadza się, długo mnie nie było, chyba za
długo. Nie mogę odnaleźć tego, co wciąż widzę przed oczyma, jakby miasto, które
zostawiłem, także gdzieś wyjechało i nie wróciło jeszcze.
Na bulwarach równikowa parówa. Za sprawą
skołowanego, lipcowego słońca. Ilekroć osłoneczni Michała archanioła,
wspinającego się nie wiadomo dokąd po krzyżu na wieży Farnej, nachodzą go
refleksje o bezcelowości tego karkołomnego wyczynu świętego, ogląda dzwonnicę z
każdego rantu, jakby widziało ją po raz pierwszy, i zanim wznowi swój kurs do
widnokręgu, zanim jego ogromny złoty rydwan na dobre przetoczy się przez
odsłaniający się przed nim horyzont, w międzyczasie grilluje równo wszystkich,
którzy odważyli się tego dnia wyjść z domu.
Odlewnia na WSK nie chce być od słońca gorsza, uchyliła drzwi na oścież i
teraz nie ma też czym oddychać.
Niebo w białych cumulusach - sferycznych
bombkach rozwiewnej waty, trochę ludzi na rowerach, matki z berbeciami na
dotlenianiu, emeryci brązowią się na ławkach.
Chłopaki i dziewczyny zrywają się na
rolkach. Nie, nie na wrotkach, teraz szpanuje się na rolkach - panczenach na
kółkach, wrotki dawno wyszły z mody.
Sekta dostojnych matron dziarsko maszeruje
odpychając się kijkami. To chodzenie z metalowymi kołkami nazywa się nordic
walking. Nie zapamiętasz? Nie będziesz walił kilosów bez sensu? Stachu, wybacz,
nie bierz tego do siebie, nie namawiam cię do zostania szczurem lądowym,
opowiadam tylko jak jest; przebieranie nogami z patykami w rąsiach, to na pewno
nie rejsy krypą z orzechowego drewna.
Kaczki krzyżówki i łabędzie, te same i nie
te same, podobne, do tamtych, naszych, czujnie drzemią na brzegu i wodzie,
czekają na chleb przynoszony przez kabotynów z maluchami, który pokanceruje ich
przepastne żołądki i bez końca łakome skrzydłacze ekspresowo przeniesie do
krainy wiecznych lotów.
Całkiem nieźle cię tu urządzili, na łące,
między klonami i grabami, przy głównej promenadzie, w kaszkietce jak oryginał -
sam byś tego lepiej nie wykombinował; rzeszowska motanina ani przez chwilę nie
główkuje kto jest kto, tylko wali do ciebie, jak kiedyś do Clive'a Harrisa na
stadionie Stali.
Dostałeś nowy szlif, nowy image, informują
Nowiny. Zamalowali bzdety wypisywane przez dresiarzy, załatali pęknięcia, żadna
zima ci już nie straszna; biurokratom z Ratusza zdarza się czasem zrobić coś
sensownego.
Krypa też po generalce. Siedzą w niej
małolaty i bujają się - jak kiedyś letniki na wodzie - wybierający się na LB
twoim Batorym. Ale teraz nie masz się gdzie spieszyć. Na brzegu nie kręcą się
rodziny z kocami, z butelkami kompotu z rabarbaru zmierzające na opalanie,
faceci z facetkami nie kombinują, w których chęchach zabukować się przed okiem
ciekawskich, spadochroniary z Drabinianki nie przeprawiają się na targowisko
robić biznesy na cebuli i ogórkach, galary, załadowane mokrym piaskiem, nie
czekają na furmanki na gumowych kołach, kajakarze Resovii nie ścigają się pod
liną w górę rzeki; liny też nie uświadczysz, złomiarze spylili ją za kilka
flaszek extra żyta.
Zero roboty, Stachu. Pozostało ci tylko
klapnąć z fasonem na ławce w krypie i łypać jak w kinie na ten nowy, wspaniały
świat rozciągający się dookoła. Wierz mi, Stachu, nowy na pewno, czy wspaniały
- nie wiem, nie potrafię go ocenić. Dla mnie obcy, nie mniej zewnętrzny od
tego, który obaj znamy sprzed okrągłostołowej przeszłości.
Obok, nad przystanią, gdzie przybijała twoja
łajba, wisi kładka - rzeszowski Verezano Bridge. Drałują nią przechodnie do
centrum lub na Nowe Miasto. Niektórzy czasem przerywają to codzienne wahadło,
podchodzą, twierdzą, że kiedyś przeprawiałeś ich swoim Batorym na drugi brzeg,
szczerzą zęby na potęgę. Nie reagujesz na tę epidemię sztamy po latach,
milczysz - jak pomnik, a oni nagadają się, poklepią cię po ramieniu i zasuwają
dalej.
W Słocinie 7/24 doglądają cię dwie lipy,
dojrzały owies za miedzą wyciąga szyję, którą wkrótce straci, w nowych domach,
o rzut jajcem w Bronka na wiecach, nie znasz go i nie ma czego żałować,
mieszkają młodzi ludzie, mają małe dzieci i lichwiarskie odsetki od kredytów,
zaciąganych w bankach, polskich z nazwy.
W oddali wieża kościoła baczy na wszystko:
na wiernych - w niedzielę nie zrzucających się na tacę, na czerwone pelargonie
i żółte róże z plastyku na lastryku, na wypalone znicze. Sporo tych szklanych
lampionów, nie wiem kto, ale ktoś do ciebie przychodzi, znajduje czas, zapala
świeczkę, dowartościowuje się za kilka złotych.
Za murem, na asfaltowej drodze, życie płynie
szybciej, jak kiedyś Wisłok, którego stamtąd nie widać. Zmęczone konie wozaków,
opęd z Rynku, kurwa i złodziej, ormowcy i towarzysze, wyrolowany przez nich
proletariat, prości i Malowany Lala, Adam Gruszka z Wiercidrylami, Andrzej
Bandelak , Zbyszek Boczoń i Romek Golonka żeglujący tratwą do Gdańska, Gutki z
alpagami, Jurek Jawczak obwieszony szpanerską Leicą i Gajory z kochającymi się
rozbierać do rosołu plastyczkami, nawalonymi kawą chrzczoną łańcucką brandy pod
stołem w Empiku przy Słowackiego, pławiliśmy się w nim codziennie, a teraz nie
ma odważnych na kraula lub żabkę w naszej wiernej rzece.
Gdybyś ruszył dzisiaj w miasto, nie
sztachniesz się radomskim Sportem. Twoje ulubione szlugi
w dziesiątkach - nie do namierzenia. Wycofane z produkcji, podobno niezdrowe,
rakoaktywne, jakby te z filtrem zastępowały Viagrę.
Nie zgarniesz piątki w Koniczynkę na numery
wymyślane przez Adama. Gra skasowana, jeszcze za Polski nazywającej się Ludową,
też wycofanej z obiegu i z mapy. Przypominasz sobie, jak to było? Najpierw
Ludowa wykolegowała lud, ciebie, mnie, wielu nam podobnych frajerów, zajęło jej
to 43 lata. Potem lud zrewanżował się z nawiązką i wykolegował Ludową,
ekspresowo, w 89-tym. Dał się jednak ponieść emocjom, zagapił na moment po
wyborach, a wtedy wykołowali go czarni i czerwoni, przefarbowani na różowych.
Ale dość tej polityki, do której zresztą
miałeś pecha. Nie zawracałeś sobie nią głowy, to ona zajęła się tobą na serio,
gdy pewnej nocy 45-ego przewiozłeś krypą na drugi brzeg kilku miastowych w zbyt
luźnych prochowcach. Następnego dnia bracia Słowianie z Sowietów za tę
nadliczbową przeprawę zaokrętowali cię w kierunku, z którego sami przybyli.
Wręczono ci "kontrakt" w jedną stronę i nawet w najbardziej
zakręconych garach w obozowym baraku nie zakładałeś, że kiedykolwiek ponownie
zaciągniesz się na wisłokową łajbę i znowu będziesz miał na oku zderzaki i
gdzie się kończą plecy miejscowych festyniar. Lecz zdarzyło się nadprzyrodzone,
tak przynajmniej obwieściły baby we wsi, gdy w 53-cim zjawiłeś się nagle z tego
bezwarunkowego dryfowania w syberyjskiej tajdze, po przekręceniu się niejakiego
Józka Dżugaszwilego.
Zobacz, Stachu, Józek Dżugaszwili, tak go
nazywajmy, nie wszyscy muszą od razu załapać, o kogo chodzi, wyciągnął giry,
albo jego kumple pomogli mu wyciągnąć, jak sądzą niektórzy; nie lubię tego
słowa giry, ty może też, ale w tej konkretnej sytuacji nic lepszego nie
przychodzi mi do głowy; przez co wielu, łącznie z tobą, mogło giry rozprostować
i udać się gdzie ich te giry poniosą, a baby z Drabinianki umocniły się w
wierze w coś, co egzystuje tylko w ich szeroko-płaskich, narodowych i polskich
czerepakach. Same plusy dodatnie po zejściu Józka Dżu, powiedziałby, gdyby
wiedział Lechu Wu, o którym może coś obiło ci się o uszy. Tenże gość odkrył
także plusy ujemne i pewnie wkrótce dostanie kolejny doktorat, należy się to
chłopu za te jego wszystkie wynalazki.
Byłbym zapomniał o rzeczy najważniejszej;
nasze odlotowe duże jasne, "odlotowe" kapujesz, znaczy ekstra,
pierwsza klasa, pierwyj sort, jak się bałakało w pe-er-elu, jest teraz
wszędzie, w każdym sklepie spożywczym, na stacjach benzynowych, w nowo otwartym
barze na Lisiej Górze. Serwują je z beczki, w puszkach i butelkach. Do wyboru,
do koloru, do wyszperania w kieszeniach ostatniej złotówki.
Receptura ponoć oryginalna, przedwojenna,
chmiel ten sam albo przedniejszy... Czy da się wypić? Stachu, da, jasne że da,
i haftuje się po nim jak kiedyś, ale gdy nie ma z kim przybić się kuflem, komu
postawić kolejkę, ten nowy Leżajsk przechodzi przez gardło jak warzone z
mydłem, nie tak jak wtedy, gdy słońce odchodziło za wieżowce przy Lenartowicza,
ogłaszałeś fajerant, cumowałeś łajbę, schodziłeś na ląd, do GS-u, i spod lady
fasowałeś ile dusza zapragnie piany, piana to nowa ksywka browaru, zwyczajną
lub cwaniaka na zagrychę, także dla takich facetów jak ten, który stoi przed
tobą i nawija o wszystkim i o niczym, czyli leje wodę, wracających wieczorem z
Riviery na kamyczkach do miasta i
zawsze chętnych na bal kapitański w pakamerze Staszka Nitki.
Tylko cumulusy, Stachu, strojące miny w
Wisłoku, białe jak łabędzie, które przymarzły do lodu; przeganiałeś pieprzone
głodomory, by odleciały na południe, ale one wracały i czekały na debili z
bachorami faszerującymi je chlebem - jednemu z nich nawet skułeś mordę - i trzeba było tuptaśki odrąbywać siekierą, upychać w metalowe kontenery... Tylko
cumulusy, Stachu, te sferyczne bombki rozwiewnej waty, wędrujące nad nami, nad
Wisłokiem i Olszynkami, nad Zalesiem i Zwięczycą, nad Baldachówką i Rynkiem,
gdzieś za horyzont, za miasto, za wzgórza Matysówki i kolbuszowskie równiny -
jakby takie same, Stachu, takie same...
poniedziałek, 10 lutego 2014
Aforyzmy
Bezcelowość to zadanie nie do spełnienia.
Samo jego postawienie staje się celem.
Życie to cel ruchomy. Każdy strzał jest
chybiony, z wyjątkiem ostatniego. Ale zwykle nie pada on z naszej ręki.
Ernest Hemingway - człowiek, pisarz i
myśliwy, który nie spudłował do końca.
Unikanie przykrości i korzystanie z życia
nie jest przestępstwem. Ale może być karą.
Ludzie, przy bliższym poznaniu, zwykle tracą
ów fascynujący blask, który emanuje z nich, gdy są dla nas wielką niewiadomą.
Mężczyzna w moim wieku powinien robić tylko
to, co wypada. Być odpowiedzialny – jak polski polityk, poważny – jak ksiądz
przy spowiedzi, oddany sprawie – jak zatroskana o własną karierę Hillary, umieć
umacniać wielkomocarstwowość ojczyzny i wymachiwać szabelką na księżyc – jak
wszechstronnie utalentowany politycznie, ułańsko odważny Jarosław K, znać odpowiedzi
na wszystkie pytania, które mogą zostać mu zadane – jak GWB, mieć dobrą opinię,
opinię człowieka zrównoważonego – jak Janusz P, dostć prezydencki order od
brata łaty Ola... Podobno nie spełniam żadnego z tych warunków. Cholernie
trudno być prawdziwym mężczyzną! Chciałbym być dzieckiem i trochę porozrabiać,
pod fontanną – i gdzie indziej, dać ostro czadu tu i tam, ale cicho, sza...,
lepiej dla mnie, żeby nikt się o tym nie dowiedział...
Współczesny Homo McSapiens prawdopodobnie kiedyś sam skróci się o
nafaszerowaną koką czachę, próbując bezskutecznie spełnić swój szalony sen o
bezwzględnej dominacji nad otaczającym go światem i przyrodą.
Życie jest takie proste i tak skomplikowane.
Z jednej strony są w nim marzenia, stłoczone ponad miarę w poczekalni naszego
serca. Z drugiej strony rozpierają się, pewne swego, codzienne obowiązki
względem zewnętrznego świata, w którym
egzystujemy z dnia na dzień. Te drugie przeczą tym pierwszym, spychają je coraz
głębiej, w najbardziej czułe przedsionki. Przeciążone marzeniami serce załamuje
się i ekspediuje je na śmietnik ludzkich pragnień. Czasem słyszymy, że komuś
pękło serce. Należało do człowieka, który zachował się bardzo lekkomyślnie i
nie pozbył się marzeń. Wygrywają – i to na krótko – tylko straceńcy, którzy
postawią wszystko na jedną kartę.
Walka o codzienne przetrwanie, o utrzymanie
się na powierzchni, o dotrzymanie kroku idącej wciąż karawanie, absorbuje całe
nasze siły, a tym, którzy zastanawiają się nad odległym celem tej mozolnej
wędrówki, przynosi często frustrację i niepokój. Niewielu dostrzega, że
przymusowy udział w tej nieustannej, bez głośnych fanfar, mrówczej batalii, to
najcenniejsze, najbardziej heroiczne i doniosłe zdarzenia w życiu. I nieważne,
że jest to droga, na której od pierwszego kroku, stoimy na straconej pozycji
przed przeciwnikiem, którego intencji do końca nie rozumiemy, a przynajmniej
niektórzy z nas tak uważają, nie zgadzając się z ostatecznym wynikiem
konfrontacji.
W
bitewnym zgiełku życia nie wszystko ulega zniszczeniu. Pozostają znaki naszych
zmagań, ślady naszych stóp na szlaku wielkiej wędrówki, po których kroczą dalej
ci, którzy jeszcze toczą ten nierówny bój. Jak długo już trwa ta niekończąca
się odyseja homo erectus, nikt tego tak naprawdę nie wie. Jak długo trwać
będzie? Na to pytanie jeszcze trudniej dać jakąś logiczną odpowiedź. To, co
jest pewne, to fakt, że na długi, trudny marsz w karawanie i samotną walkę,
jesteśmy skazani. Przeciwnik jest bezwzględny, chociaż fair. A my zwykle
jesteśmy, nie do końca świadomymi, jego ofiarami.
Ma to
tylko swoje dobre strony dla przeciętnego zjadacza chleba. Nieświadoma klęska
nie tylko, że nie boli, to jeszcze uważana jest za zwycięstwo niezniszczalnego
ducha nad kruchą materią ciała. I pomyśleć, że są tacy, którzy wciąż nie
wierzą, że żarliwa wiara potrafi czynić cuda!
Czas jest jak powietrze i czysta próżnia,
jak światło i przestrzeń, jak dzień i noc. Czas jest, był, będzie, nie ma początku i końca.
Jest nieskończonością, której początek, jeśli w
ogóle można użyć tego słowa w odniesieniu do czasu, jest odległy od
teraźniejszości o następną nieskończoność.
Ale co to jest prawda? Czy istnieje coś
takiego jak prawda? Prawda przekazywana przez ludzi nigdy nie jest bezstronna.
Ludzie nie potrafią powstrzymać emocji, język to perfekcyjny kreator iluzji.
Wątpliwości nie przychodzą od razu. Na
początku są niezauważalne, jak pierwsze jaśniejsze włosy na skroniach, jak
nieliczne krótkie zmarszczki wokół oczu, wciąż pewnie patrzących w przyszłość.
Mało widoczne, nieistotne, jest ich przecież tak niewiele. Nie zwraca się na
nie uwagi, nie widać ich na fotografiach. To nasze ciało chce zawrócić czas.
Zacząć wszystko od początku. Jeszcze raz. Dać sobie jeszcze jedną szansę.
Zmuszone do samoograniczeń wpada w panikę. Kim my właściwie jesteśmy? Mamy
ciało i podobno coś więcej. To coś nie wiadomo, czy istnieje. Jedni twierdzą,
że tak. Inni, że nie. To coś ma być niezależne od ciała. Ciało i to coś. Nazywa
się to duszą i ma niematerialną postać. Ale przecież postać to coś
materialnego, przynajmniej według semantyki języka. Jestem cholernie
materialny. Myślenie jest materialne. Niematerialna dusza wynika z myślenia,
jej pojęcie powstaje w procesie myślenia. Materialny wysiłek myśli ma stworzyć
antymaterię, czyli duszę. Nie trzyma się to kupy, a tylu ludzi w to wierzy. Cud
materialnej wiary – niematerialna dusza!
Życie często składa się z pytań bez odpowiedzi. Gdy wracam po południu z pracy, mijam ludzi zmierzających w drugą stronę. Spotykam ich prawie codziennie. Znam już ich twarze, ich sylwetki na pamięć, oni rozpoznają mnie, gdy zbliżamy się do siebie, ale to wszystko, co nas łączy. Podobne myśli, podobne pytania bez odpowiedzi. Anonimowi przechodnie z ulicy, bezludne wyspy w bezimiennym tłumie dużego miasta. Samotność istoty ludzkiej jest jak nieuleczalny nowotwór, otrzymany w genach. Zapadamy na nią, zanim jeszcze świat odnotuje naszą obecność.
Samooszukiwanie jest jedną z niewielu rzeczy, które
udało się nam opanować do perfekcji.
Subskrybuj:
Posty (Atom)