piątek, 6 czerwca 2014

Tylko cumulusy, Stachu...




   Stachu, niezły artycha z tego rytownika, wycyzelował cię jak brata bliźniaka, na odległość rozszyfrowałem twoją wyszczerbioną zmarchami gębę. Nawet gdybyś stanął solo, bez krypy - i tak załapałbym od razu, kto tam sterczy i filuje na Wisłok; typa, jak ty, nie da się i nie chce wykasować z czachy...

   Wpadłem, żeby pogadać. Jak kiedyś, jak wtedy, gdy z kumplami urywałem się w Olszynki, nad rzekę, a napędzana przez ciebie grabami łajba na linie zabierała nas na drugą stronę, do kamyczkowych Sopotów Drabinianki.

   Zgadza się, długo mnie nie było, chyba za długo. Nie mogę odnaleźć tego, co wciąż widzę przed oczyma, jakby miasto, które zostawiłem, także gdzieś wyjechało i nie wróciło jeszcze.

   Na bulwarach równikowa parówa. Za sprawą skołowanego, lipcowego słońca. Ilekroć osłoneczni Michała archanioła, wspinającego się nie wiadomo dokąd po krzyżu na wieży Farnej, nachodzą go refleksje o bezcelowości tego karkołomnego wyczynu świętego, ogląda dzwonnicę z każdego rantu, jakby widziało ją po raz pierwszy, i zanim wznowi swój kurs do widnokręgu, zanim jego ogromny złoty rydwan na dobre przetoczy się przez odsłaniający się przed nim horyzont, w międzyczasie grilluje równo wszystkich, którzy odważyli się tego dnia wyjść z domu.

   Odlewnia na WSK nie chce być od  słońca gorsza, uchyliła drzwi na oścież i teraz nie ma też czym oddychać.

   Niebo w białych cumulusach - sferycznych bombkach rozwiewnej waty, trochę ludzi na rowerach, matki z berbeciami na dotlenianiu, emeryci brązowią się na ławkach.

   Chłopaki i dziewczyny zrywają się na rolkach. Nie, nie na wrotkach, teraz szpanuje się na rolkach - panczenach na kółkach, wrotki dawno wyszły z mody.

   Sekta dostojnych matron dziarsko maszeruje odpychając się kijkami. To chodzenie z metalowymi kołkami nazywa się nordic walking. Nie zapamiętasz? Nie będziesz walił kilosów bez sensu? Stachu, wybacz, nie bierz tego do siebie, nie namawiam cię do zostania szczurem lądowym, opowiadam tylko jak jest; przebieranie nogami z patykami w rąsiach, to na pewno nie rejsy krypą z orzechowego drewna.

   Kaczki krzyżówki i łabędzie, te same i nie te same, podobne, do tamtych, naszych, czujnie drzemią na brzegu i wodzie, czekają na chleb przynoszony przez kabotynów z maluchami, który pokanceruje ich przepastne żołądki i bez końca łakome skrzydłacze ekspresowo przeniesie do krainy wiecznych lotów.

   Całkiem nieźle cię tu urządzili, na łące, między klonami i grabami, przy głównej promenadzie, w kaszkietce jak oryginał - sam byś tego lepiej nie wykombinował; rzeszowska motanina ani przez chwilę nie główkuje kto jest kto, tylko wali do ciebie, jak kiedyś do Clive'a Harrisa na stadionie Stali.

   Dostałeś nowy szlif, nowy image, informują Nowiny. Zamalowali bzdety wypisywane przez dresiarzy, załatali pęknięcia, żadna zima ci już nie straszna; biurokratom z Ratusza zdarza się czasem zrobić coś sensownego.

   Krypa też po generalce. Siedzą w niej małolaty i bujają się - jak kiedyś letniki na wodzie - wybierający się na LB twoim Batorym. Ale teraz nie masz się gdzie spieszyć. Na brzegu nie kręcą się rodziny z kocami, z butelkami kompotu z rabarbaru zmierzające na opalanie, faceci z facetkami nie kombinują, w których chęchach zabukować się przed okiem ciekawskich, spadochroniary z Drabinianki nie przeprawiają się na targowisko robić biznesy na cebuli i ogórkach, galary, załadowane mokrym piaskiem, nie czekają na furmanki na gumowych kołach, kajakarze Resovii nie ścigają się pod liną w górę rzeki; liny też nie uświadczysz, złomiarze spylili ją za kilka flaszek extra żyta.

   Zero roboty, Stachu. Pozostało ci tylko klapnąć z fasonem na ławce w krypie i łypać jak w kinie na ten nowy, wspaniały świat rozciągający się dookoła. Wierz mi, Stachu, nowy na pewno, czy wspaniały - nie wiem, nie potrafię go ocenić. Dla mnie obcy, nie mniej zewnętrzny od tego, który obaj znamy sprzed okrągłostołowej przeszłości.

   Obok, nad przystanią, gdzie przybijała twoja łajba, wisi kładka - rzeszowski Verezano Bridge. Drałują nią przechodnie do centrum lub na Nowe Miasto. Niektórzy czasem przerywają to codzienne wahadło, podchodzą, twierdzą, że kiedyś przeprawiałeś ich swoim Batorym na drugi brzeg, szczerzą zęby na potęgę. Nie reagujesz na tę epidemię sztamy po latach, milczysz - jak pomnik, a oni nagadają się, poklepią cię po ramieniu i zasuwają dalej.

   W Słocinie 7/24 doglądają cię dwie lipy, dojrzały owies za miedzą wyciąga szyję, którą wkrótce straci, w nowych domach, o rzut jajcem w Bronka na wiecach, nie znasz go i nie ma czego żałować, mieszkają młodzi ludzie, mają małe dzieci i lichwiarskie odsetki od kredytów, zaciąganych w bankach, polskich z nazwy.

   W oddali wieża kościoła baczy na wszystko: na wiernych - w niedzielę nie zrzucających się na tacę, na czerwone pelargonie i żółte róże z plastyku na lastryku, na wypalone znicze. Sporo tych szklanych lampionów, nie wiem kto, ale ktoś do ciebie przychodzi, znajduje czas, zapala świeczkę, dowartościowuje się za kilka złotych.

   Za murem, na asfaltowej drodze, życie płynie szybciej, jak kiedyś Wisłok, którego stamtąd nie widać. Zmęczone konie wozaków, opęd z Rynku, kurwa i złodziej, ormowcy i towarzysze, wyrolowany przez nich proletariat, prości i Malowany Lala, Adam Gruszka z Wiercidrylami, Andrzej Bandelak , Zbyszek Boczoń i Romek Golonka żeglujący tratwą do Gdańska, Gutki z alpagami, Jurek Jawczak obwieszony szpanerską Leicą i Gajory z kochającymi się rozbierać do rosołu plastyczkami, nawalonymi kawą chrzczoną łańcucką brandy pod stołem w Empiku przy Słowackiego, pławiliśmy się w nim codziennie, a teraz nie ma odważnych na kraula lub żabkę w naszej wiernej rzece.

   Gdybyś ruszył dzisiaj w miasto, nie sztachniesz się radomskim Sportem. Twoje ulubione szlugi w dziesiątkach - nie do namierzenia. Wycofane z produkcji, podobno niezdrowe, rakoaktywne, jakby te z filtrem zastępowały Viagrę.

   Nie zgarniesz piątki w Koniczynkę na numery wymyślane przez Adama. Gra skasowana, jeszcze za Polski nazywającej się Ludową, też wycofanej z obiegu i z mapy. Przypominasz sobie, jak to było? Najpierw Ludowa wykolegowała lud, ciebie, mnie, wielu nam podobnych frajerów, zajęło jej to 43 lata. Potem lud zrewanżował się z nawiązką i wykolegował Ludową, ekspresowo, w 89-tym. Dał się jednak ponieść emocjom, zagapił na moment po wyborach, a wtedy wykołowali go czarni i czerwoni, przefarbowani na różowych.

   Ale dość tej polityki, do której zresztą miałeś pecha. Nie zawracałeś sobie nią głowy, to ona zajęła się tobą na serio, gdy pewnej nocy 45-ego przewiozłeś krypą na drugi brzeg kilku miastowych w zbyt luźnych prochowcach. Następnego dnia bracia Słowianie z Sowietów za tę nadliczbową przeprawę zaokrętowali cię w kierunku, z którego sami przybyli. Wręczono ci "kontrakt" w jedną stronę i nawet w najbardziej zakręconych garach w obozowym baraku nie zakładałeś, że kiedykolwiek ponownie zaciągniesz się na wisłokową łajbę i znowu będziesz miał na oku zderzaki i gdzie się kończą plecy miejscowych festyniar. Lecz zdarzyło się nadprzyrodzone, tak przynajmniej obwieściły baby we wsi, gdy w 53-cim zjawiłeś się nagle z tego bezwarunkowego dryfowania w syberyjskiej tajdze, po przekręceniu się niejakiego Józka Dżugaszwilego.

   Zobacz, Stachu, Józek Dżugaszwili, tak go nazywajmy, nie wszyscy muszą od razu załapać, o kogo chodzi, wyciągnął giry, albo jego kumple pomogli mu wyciągnąć, jak sądzą niektórzy; nie lubię tego słowa giry, ty może też, ale w tej konkretnej sytuacji nic lepszego nie przychodzi mi do głowy; przez co wielu, łącznie z tobą, mogło giry rozprostować i udać się gdzie ich te giry poniosą, a baby z Drabinianki umocniły się w wierze w coś, co egzystuje tylko w ich szeroko-płaskich, narodowych i polskich czerepakach. Same plusy dodatnie po zejściu Józka Dżu, powiedziałby, gdyby wiedział Lechu Wu, o którym może coś obiło ci się o uszy. Tenże gość odkrył także plusy ujemne i pewnie wkrótce dostanie kolejny doktorat, należy się to chłopu za te jego wszystkie wynalazki.

    Byłbym zapomniał o rzeczy najważniejszej; nasze odlotowe duże jasne, "odlotowe" kapujesz, znaczy ekstra, pierwsza klasa, pierwyj sort, jak się bałakało w pe-er-elu, jest teraz wszędzie, w każdym sklepie spożywczym, na stacjach benzynowych, w nowo otwartym barze na Lisiej Górze. Serwują je z beczki, w puszkach i butelkach. Do wyboru, do koloru, do wyszperania w kieszeniach ostatniej złotówki.

   Receptura ponoć oryginalna, przedwojenna, chmiel ten sam albo przedniejszy... Czy da się wypić? Stachu, da, jasne że da, i haftuje się po nim jak kiedyś, ale gdy nie ma z kim przybić się kuflem, komu postawić kolejkę, ten nowy Leżajsk przechodzi przez gardło jak warzone z mydłem, nie tak jak wtedy, gdy słońce odchodziło za wieżowce przy Lenartowicza, ogłaszałeś fajerant, cumowałeś łajbę, schodziłeś na ląd, do GS-u, i spod lady fasowałeś ile dusza zapragnie piany, piana to nowa ksywka browaru, zwyczajną lub cwaniaka na zagrychę, także dla takich facetów jak ten, który stoi przed tobą i nawija o wszystkim i o niczym, czyli leje wodę, wracających wieczorem z Riviery na kamyczkach do miasta i zawsze chętnych na bal kapitański w pakamerze Staszka Nitki.

   Tylko cumulusy, Stachu, strojące miny w Wisłoku, białe jak łabędzie, które przymarzły do lodu; przeganiałeś pieprzone głodomory, by odleciały na południe, ale one wracały i czekały na debili z bachorami faszerującymi je chlebem - jednemu z nich nawet skułeś mordę - i trzeba było tuptaśki odrąbywać siekierą, upychać w metalowe kontenery... Tylko cumulusy, Stachu, te sferyczne bombki rozwiewnej waty, wędrujące nad nami, nad Wisłokiem i Olszynkami, nad Zalesiem i Zwięczycą, nad Baldachówką i Rynkiem, gdzieś za horyzont, za miasto, za wzgórza Matysówki i kolbuszowskie równiny - jakby takie same, Stachu, takie same...

 

 






 

 




 

 

                                                                         

 

 
 


                                                                         

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz