niedziela, 25 stycznia 2015

Biały barszcz postny



 
Za chwilę będzie wigilia,

Mamo, opłatek, życzenia

zdrowia i wszelkiej pomyślności

w nadchodzącym 2015 roku,

tak, Mamo, to już prawie 2015-sty,

jestem blisko Twojego wieku,

tak szybko to nastąpiło,

czas wyprzedził mnie,

moje życie, moje plany,

jeszcze go gonię, ale

już bez tej pewności,

że nie zostaję w tyle.

 

Mam całkiem jasne włosy,

prawie takie jak Ty

wtedy, gdy byłaś z nami.

A Rzeszów ? Ciągle stoi,

trochę odmieniony, ale

wciąż można po nim chodzić

z zamkniętymi oczami

i nie nabić sobie guza...

codziennie go przemierzam,

tymi samymi ulicami

spieszę na halę targową -

Twoje ulubione miejsce zakupów,

zaglądam na 3 Maja, gdzie

tylko sklepy Jubilera i Wedla

Cię wspominają,

na Słowackiego nadal

czeka na Was ławka, na którą

przychodziłaś z Tatą, obok

nieobecnego od lat empiku...

 

Za chwilę będzie, wigilia,

Mamo, opłatek, a potem

biały barszcz postny,

udekorowany zieloną natką pietruszki,

z kapeluszami prawdziwków,

taki jak Twój, Mamo,

przygotowany przez

moją żonę, która uczyniła

wszystko, bym jutro

rano zaglądał do lodówki,

czy jeszcze coś go zostało...

 

Taki jak Twój, Mamo,

a jednak różny, jakby

inaczej pachnący

tymi prawdziwkami,

nie gorzej, inaczej,

mówię o tym Joli,

a ona po raz kolejny

oznajmia mi uroczyście

że już więcej go nie ugotuje,

że nigdy Ci nie dorówna,

że wtedy były inne zakwasy,

inne grzyby, inne czosnki!

 

Ja się nie skarżę, Mamo,

nie narzekam na moją żonę,

to nie jej wina, że pamiętam

tamten Twój biały barszcz postny,

i choć tak odległe są te obrazy,

wiem, że je na nic nie zamienię,

że pozostanę już na zawsze w latach,

gdy wołałem, mamo i tata,

gdy biegałem boso

po zwięczyckiej drodze,

a wieczorem, leżąc w łóżku

obok choinki, jedną ręką

bezszelestnie wysupływałem

z kolorowego celofanu,

twarde jak kamień,

soplowe cukierki.

 

Za chwilę będzie wigilia,

Mamo, opłatek...

 

 

 

MOŻNA




 
Można nie mieć nic

być goły i nie-dokładnie wesoły,

mieszkać u Brata Alberta,

a rano, gdy słońce wypala nam oczy,

kurewsko cieszyć życiem.

 

Można mieć wszystko,

kasę, dupy, ordery, stanowiska,

tak zwaną dobrą rodzinę,

a jednak unikać swego wzroku.

 

Można leżeć krzyżem,

nosić chorągwie i baldachimy,

znać ze słyszenia jakiegoś boga,

ale panicznie bać się wdepnięcia do niego.

 

Można walić te niepewne kontakty,

 i to co w trakcie nich się pojawi,

samemu wyrwać ostatnią z kalendarza kartkę

i ruszyć w swój najdłuższy tour...